Stoicyzm

Spójrz prawdzie w oczy. Dlaczego nazywanie rzeczy po imieniu pomaga?

nazywanie

„Nigdy nie mogę na Tobie polegać!” czy raczej „Widzę, że nie umyłeś naczyń”? „Czuję nieznośny lęk”, a może „Wierci mnie w brzuchu, moje serce bije szybciej, pocą mi się dłonie i wypiłam już dziś trzy kawy”? „Zwykle, jak sobie coś zaplanuję to musi się spieprzyć!”, czy „Pada deszcz”?

Nasze umysły mają skłonność do nadawania znaczeń temu, co nas spotyka, niezależnie od tego, czy chodzi o nasze życie wewnętrzne, czy rzeczywistość zewnętrzną. Jednym ze sposobów na niewpadanie w pułapki niepomocnych interpretacji jest ćwiczenie się w stoickiej sztuce nazywania rzeczy po imieniu. Wpisuje się ona w obszar odróżniania faktów i opinii, o którym pisałyśmy tutaj.

Umysłu skłonność do komplikowania

Nasze umysły mają skłonność do nadawania znaczeń, poszukiwania powiązań i wyciągania – często pochopnych – wniosków. Większość z nas odruchowo stawia się w centrum wszechświata. Zastanawiamy się choćby, co sądzą o nas inni ludzie – bo bierzemy za pewnik, że przecież muszą o nas myśleć. Głowimy się, dlaczego zachowali się wobec nas tak, a nie inaczej – przyjmując za naturalne, że wynika to z naszych działań, a nie z ich wewnętrznych motywacji. Często przeceniamy nasz wpływ na różnego rodzaju zdarzenia, obawiając się np. pójścia na urlop, bo jesteśmy przekonani, że bez naszego wkładu firma sobie nie poradzi i zapominamy, że działała na długo przed tym, jak zaczęliśmy w niej pracować.

Robimy różnego rodzaju założenia niekoniecznie biorąc pod uwagę fakty, a raczej opierając się na naszych emocjonalnych przeświadczeniach i nadinterpretowujemy to, co nam się przytrafia. Dzieje się tak nie tylko w przypadku okoliczności zewnętrznych, ale także tego, co ma miejsce w naszym wnętrzu. Czując przyspieszone bicie serca zakładamy, że to ze strachu – a nie dlatego, że przyjęliśmy już dzisiaj sporą dawkę kofeiny. Z kolei nagle nachodzącą nas myśl o tym, że wydarzy się coś złego uznajemy za przepowiednie, a nie wyładowanie pomiędzy neuronami w mózgu. Pomijanie opisu tego, co się dzieje i poszukiwanie wyjaśnień zwykle sprawia, że komplikujemy swoją sytuację jeszcze bardziej, grzęznąc w sieci niepomocnych interpretacji, trudnych emocji i niesłużących nam zachowań.

To tylko cygaro!

Istnieją różne sposoby na wyplątywanie się z niesprzyjających wzorców myślenia, odczuwania i działania. Jednym z nich, zalecanym przez stoików, jest nauka nazywania rzeczy po imieniu. Seneka w „Listach moralnych do Lucyliusza” zauważa: „Otóż należy zdjąć maski nie tylko ludziom, lecz i rzeczom, przywracając im ich właściwy wygląd”[1].

Krok dalej w wyjaśnianiu, na czym polega wspomniane podejście, idzie Marek Aureliusz: „Jak przy mięsie i podobnych potrawach wyobrażać sobie trzeba, że to jest trup ryby, tamto trup ptaka albo świni, albo że Falern – to sok wyciśnięty z grona, a purpurowa szata – to włosy jagnięcia zanurzone w krwi skorupiaka, a obcowanie cielesne to tarcie wnętrzności i wydzielanie śluzu połączone ze spazmem – jak więc te wyobrażenia trafiają w samo sedno tych spraw i odkrywają ich istotę, tak że ich treść istotna staje się jasna, tak należy czynić przez całe życie”[2].

Nawet Zygmunt Freud, którego teoria oparta była na doszukiwaniu się ukrytych przyczyn i znaczeń, powiedział ponoć, że „Czasami cygaro jest tylko cygarem i niczym więcej”. Twórca psychoanalizy, przynajmniej w pewnym zakresie, dostrzegał więc wartość w nazywaniu rzeczy po imieniu i niekomplikowaniu już bardziej tego, co myślimy, czujemy i co nas spotyka.

Dlaczego warto nazywać rzeczy po imieniu?

Odwoływanie się do zastanej rzeczywistości bez zakładania intencji drugiej strony jest elementem „porozumienia bez przemocy”, strategii komunikacyjnej opracowanej przez Marshalla Rosenberga. Zgodnie z nią skuteczny komunikat zawiera następujące po sobie elementy:

  • konkretne zaobserwowane przez nas działania innych osób;
  • nasze emocje, czyli co czujemy wobec tego, co spostrzegamy;
  • nasze potrzeby, z których wynikają nasze emocje;
  • prośbę o konkretną zmianę zachowania, która jednak nie jest żądaniem[3].

Rosenberg zachęca nas do nazywania po imieniu sytuacji (np. „Widzę, że nie rozwiesiłaś/eś prania” zamiast „Wszystko muszę robić sam/a!”) oraz emocji i potrzeb (np. „Chciałabym/chciałbym, żebyś mnie przytulił/a, czuję się ostatnio trochę smutny/a” zamiast myśli „Nie interesujesz się mną!” i w konsekwencji odczuwania złości, która ma „przykryć” pierwotny smutek).

Trafne opisywanie rzeczywistości oraz stanów wewnętrznych sprzyja również budowaniu postawy aktywnej akceptacji. Jest też nieocenione, jeśli chodzi o nabieranie dystansu do sytuacji[4], w której się znaleźliśmy, ale też dystansu do własnych emocji czy natłoku niepokojących myśli. W tym ostatnim przypadku pomocne bywa zrobienie kroku w tył i zobaczenie, że to, co dzieje się w naszej głowie to… wyładowania pomiędzy synapsami, które sprawiają, że mamy określone myśli. Stwierdzenie „Jestem do niczego” to nic innego, jak właśnie myśl, a nie fakt czy obiektywny opis sytuacji. Proces dystansowania się do własnych myśli nazywany jest defuzją poznawczą i pisałyśmy o nim więcej tutajtutaj

Nazywanie rzeczy po imieniu wpływa nie tylko na to, co myślimy, ale również co czujemy. Adekwatny opis sytuacji, nie zawierający naszych interpretacji, pomaga w wyciszeniu układu limbicznego oraz wzmocnieniu aktywności kory przedczołowej, która umożliwia nam sprawne działanie na co dzień, bez pochłonięcia przez silne i niekoniecznie adaptacyjne emocje.

Na koniec….

Zachęcamy, zacznij nazywać rzeczy po imieniu już teraz! Pomocne mogą być w tym ćwiczenia związane z odróżnianiem faktów i opinii, które znajdziesz pod linkami:

oraz ćwiczenie związane z postawą aktywnej akceptacji: Aktywna akceptacja w praktyce, czyli jest jak jest.


[1]Seneka, Listy moralne do Lucyliusza, XXIV.

[2]Marek Aureliusz (2016), Rozmyślania, VI. Tłumaczenie: M. Reiter. Gliwice: Wydawnictwo Helion.

[3]Rosenberg, M. (2016). Porozumienie bez przemocy. Warszawa: Wydawnictwo Czarna Owca.

[4]Budowaniu dystansu służy także stoickie ćwiczenie „Perspektywa kosmiczna”, o którym pisałyśmy tutaj.

1 Komentarz

  • Monika
    29 października 2022 at 13:54

    „Często przeceniamy nasz wpływ na różnego rodzaju zdarzenia, obawiając się np. pójścia na urlop, bo jesteśmy przekonani, że bez naszego wkładu firma sobie nie poradzi i zapominamy, że działała na długo przed tym, jak zaczęliśmy w niej pracować.” – OMG, to ja! Urlop to jeszcze mały pikuś, ale pójście na zwolnienie lekarskie to już realna trauma! Dzięki Bogu, ktoś wymyślił terapię poznawczo-behawioralną i można nad tym pracować 😀 😀

    Reply

Zostaw komentarz